Recenzja Avatar: The Last Airbender – cała akcja, nic bez serca

Recenzja Avatar: The Last Airbender – cała akcja, nic bez serca

Z pewnością po przytłaczającym sukcesie One Piece Netflix opracował plan udanych adaptacji anime na żywo. Jak więc w najnowszym wpisie Avatar: The Last Airbender całkowicie brakowało klimatu oryginalnej kreskówki?

Dla fanów odpowiedź na to pytanie była boleśnie oczywista od chwili ogłoszenia programu, a każdy kolejny biuletyn informacyjny tylko pogarszał ich oczekiwania. Kiedy Netflix po raz pierwszy wspomniał o projekcie, cały pierwotny zespół kreatywny był w niego zaangażowany – dopóki nie wycofał się po rzekomych starciach. OG chcieli trzymać się tego, co działało, a platforma streamingowa nie.

Rezultatu jest prawdopodobnie taki, jakiego obawiali się pierwotni twórcy Aanga, gdyż aktorski remake tak bardzo pogrążył się w swojej powadze, że zdaje się zapominać o swoim odrębnym, emocjonalnym celu. Ogromne szczegóły fabuły, takie jak poboczne zadania Aanga, Katary i Sokki oraz Kometa Sozina, zostały pominięte w celu uzyskania bardziej usprawnionej narracji. Istnieje nawet argument za utrzymaniem nienaruszonego oryginalnego seksizmu kreskówki.

Usuwając elementy animacji, które wydawały się banalne, ale w rzeczywistości były integralne, Netflix Avatar: The Last Airbender stał się serialem, który dobrze wygląda tylko na powierzchni. Ulotne chwile inwestuje się w podstawowe trio jako legalną grupę przyjaźni, zamiast tego skupiając się na ulotnych romantycznych atrakcjach i bardzo utartym twierdzeniu, że fantazja równa się dramatowi. Nie zrozumcie nas źle, to, co tam jest, jest niesamowicie piękne… ale piękno przemija, a znaczenie pozostaje na zawsze. Uwaga: przed nami drobne spoilery!

Netflix oferuje coś wizualnie urzekającego

Jak na przestrzeni lat doradzało wiele konferencji rodziców i nauczycieli, zawsze najlepiej zacząć od pozytywów – a w przypadku Avatar: The Last Airbender jest to w dużej mierze zasługą oprawy wizualnej. Szczegóły, których brakuje w fabule, są doskonale odwzorowane w każdej klatce na ekranie, dzięki czemu przejście Aanga i spółki od animacji do akcji na żywo jest wyjątkowo płynne. Chociaż podobieństwo jest uchwycone w zadziwiający sposób we wszystkich obszarach – a reprezentacja azjatycka jest bez wysiłku wysublimowana – tyle samo uwagi poświęcono takim postaciom jak Północne Plemię Wody i Omashu.

Jeśli w skrócie można podsumować wizualną wizję Netflixa, Avatar ma niezwykły klimat Wiedźmina, co sugeruje, że platforma stara się uprościć swoje treści fantasy w jeden ujednolicony wygląd. Na szczęście magowie powietrza są w stanie to przyjąć i dalej się z tym pogodzić, dodając warstwę po warstwie niuansów do tego, co widzimy, dzięki czemu narracja jest świeża, a jednocześnie znajoma.

Dotyczy to także najważniejszej akcji, która popycha historię Aanga do przodu, przy czym równowaga pomiędzy CGI a rękodziełem jest dobrze wydeptana. Elementy teatralne nie stają się zbyt absurdalne, aby można było w nie uwierzyć, a każdy element został zręcznie wykorzystany, aby dać widzom przelotne przekonanie, że oni również mogliby rzucić we wroga kawałkiem betonu. Masz pomysł – to, co widzisz, jest warte inwestycji Twojego czasu.

Gdzie jest serce oryginału?

Aang, Sokka i Katara w obsadzie Avatar: Ostatni Władca Wiatru
Netflixa

Niestety, wszystko inne Avatar: The Last Airbender zawodzi. Sama adaptacja jest w trudnej sytuacji z powodu samego istnienia i musi spodobać się zarówno zupełnie nowym widzom, jak i zatwardziałym fanom kreskówki. Jest jednak mało prawdopodobne, że uda się to w pełni, ponieważ serial wydaje się pusty dla nowych fanów i daleki od ideału dla starych. To, czego Avatar unika w każdym momencie, to położenie podwalin pod to, co uczyniło oryginał tak wyjątkowym – niechęć Aanga do odpowiedzialności i jego niezastąpioną przyjaźń z Sokką i Katarą.

Z drugiej strony, historia antagonisty jest niesamowicie dobrze opowiedziana, opierając się i eksplorując wiedzę, której wielu uległo od czasu powstania Avatara w 2005 roku. Niewiele jest szczytów i dołów, jest tylko jedno monotonne zejście w stronę zbliżającej się zagłady, która będzie oczywiście do naprawienia. Co ciekawe, stawki są również znacznie niższe, po usunięciu pierwotnych ograniczeń czasowych, a Kometa Sozina została wspomniana jedynie krótko w Odcinku 1.

Podsumowując, Netflix podchodzi nieco bez przekonania do zagłębiania się w bogate warstwy historii Aanga, podejmując decyzję o wycięciu dużej części tego, co stanowiło podstawę samej narracji, co czyni ją jeszcze bardziej powierzchowną. Niewiele jest zabawy, ale mnóstwo czasu na przelotne romantyczne znajomości, które nigdy nie prowadzą donikąd. Niewiele jest miejsca na naukę, a odkrycia zmieniające życie powstają w absurdalnie krótkim czasie. Jeśli opowieści nie można poświęcić należytej staranności w pewnym zakresie, czy w ogóle powinniśmy się tym przejmować?

Ocena Avatar: Ostatni Władca Wiatru: 2/5

Choć skomplikowany i kapryśny jak Avatar: Ostatni Władca Wiatru wygląda w formacie akcji na żywo – i choć zapewnia to przedstawienie – po prostu nie ma w nim treści.

Fani oryginału prawdopodobnie wpadną w szał na Reddicie w ciągu kilku minut po opublikowaniu tej recenzji i nie możemy ich winić. Ale nie panikuj zbytnio – to zdecydowanie krok naprzód w stosunku do filmu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *